POLANICA ZDRÓJ. – Ja się urodziłam w Altheide, ale więcej lat żyję w Polanicy... – mówi o sobie 85-letnia dziś Erna Biegus – z domu Tschőke. Należy do tych nielicznych Niemców, którzy po II wojnie zostali na ziemi swych ojców, mimo że ta ziemia należała już do innego narodu. Ona pozostała mieszkanką Polanicy Zdroju – zwykłą-niezwykłą, mimo woli działając na rzecz polsko-niemieckiego pojednania.
Erna Biegus zapytana o to, czy jako bardzo młoda osoba zastanawiała się nad tym, jak ma wyglądać jej dorosłe życie, przyznaje, iż wiedziała tylko, że chce opiekować się dziećmi. Może w jakiejś dobrze sytuowanej rodzinie, co przed wojną było dość popularne... Zaczęła chodzić do szkoły pielęgniarskiej we Wrocławiu, ale naukę musiała przerwać, bo zbliżał się front. Wróciła do Polanicy Zdroju. Te plany w maleńkim zakresie się spełniły, ale w... Polsce.
U siebie wśród obcych –
Ludzie, którzy tu jeszcze są i mówią po niemiecku, to raczej ze Śląska, „miejscowych” tu już nie ma – mówi Erna Biegus.
– Jest jeszcze jedna koleżanka, która też wyszła za Polaka... Poza nią jestem ostatnia – śmieje się. Jej ojciec był elektrykiem w polanickim uzdrowisku. Kiedy wojna się skończyła, a Niemcy opuszczali swoje domostwa i wyjeżdżali do ojczyzny, on nadal był potrzebny w zakładzie. Otrzymał pozwolenie na pobyt, matka również.
– A mnie kazali wyjechać – wspomina pani Erna.
– Na to rodzice powiedzieli: „Albo zostaniemy wszyscy, albo wszyscy wyjedziemy”. Ich krewni wyjechali – nie tylko z Altheide. Oni zostali. Pozwolenie znalazło się również dla nastoletniej wówczas Erny.
Krótko pracowała w prywatnym domu, ale owo pozwolenie na pobyt zobowiązywało do pracy „państwowej”. Gdy otwarty został żłobek, ona została jedną z opiekunek. Owszem, ktoś podzielił się głupią myślę, może żartem odnośnie dzieci pod opieką Niemki, ale prawda wyglądała tak:
– Dla mnie te dzieci były jak swoje, jak trzeba było to i w nocy je pielęgnowałam – wspomina.
– Matki były bardzo zadowolone. To było moje zamiłowanie... Późnej pracowała w sanatorium i aż do emerytury była pielęgniarką.
W domu rodzinnym mówili po niemiecku. Ojciec pani Erny w ogóle nauczył się jedynie iluś słów, niezbędnych mu w pracy: młotek, winda itp. Ona sama nowego języka uczyła się na bieżąco: w pracy i – jak sama mówi – w życiu.
– Żaden kurs – dodaje.
– Jak mnie koleżanka poprawiała, wiedziałam, że to dla mojego dobra... Stary-nowy dom – Wiem, że ludzie byli wyrzucani, okradani – mówi pani Erna o problemach, jakie nierzadko spotykały Niemców opuszczających dotychczasowe domostwa.
– Ale ja mogę tylko mówić o sobie: ze strony Polaków nie doznałam krzywdy, ani ja, ani rodzice. Sami też nie byliśmy konfliktowi, z ludźmi dobrze się żyło. Czy później państwo Tschőke myśleli o wyjeździe do Niemiec?
– Ojciec nigdy nie chciał wyjechać, mama chciała – ze względu na mnie, ale jak zostaliśmy, tak zostaliśmy. Potem wyszłam za mąż... A ja wiem, jak bym tam trafiała? Może dobrze, może źle... W 1956 roku Erna Tschőke zmieniła stan cywilny. Z mężem lekarzem mieszkali i pracowali na Śląsku. Tam urodził się ich jedyny syn – Ryszard. Niestety, w wieku 38 lat mąż zmarł na zawał serca. Wówczas Erna Biegus wraz z pięcioletnim dzieckiem sprowadziła się do Polanicy Zdroju. Z czasem włączyła się w lokalne działania, które z perspektywy czasu okazują się mieć duże znaczenie dla polsko-niemieckiego pojednania.
Śladami ewangelików Erna Biegus jest praktykującą ewangeliczką i bliskie są jej wszelkie ślady wiernych tego Kościoła w Polanicy Zdroju. Swego czasu zaangażowała się w ratowanie pamięci po kościółku, który znajdował się przy drodze niedaleko dzisiejszego szpitala. Obecnie na tym miejscu stoi pomnik, który wspólnymi siłami ufundowali mieszkańcy Altheide. Gdy zdrowie jej pozwalało, pani Erna opiekowała się nim.
Kolejne takie szczególne miejsce to nekropolia ewangelicka, na której ostatnie pochówki odbyły się w okresie II wojny światowej lub tuż po niej.
– Cmentarz wyglądał strasznie – wspomina.
– Zostało tylko 12 pomników, reszta została rozkradziona... Dzięki m.in. jej zaangażowaniu udało się ocalić go od zapomnienia. O sobie mówi, że jest głębokiej wiary. Przynależność do innego Kościoła nie stanęła jej jednak na przeszkodzie, by włączyć się w pomoc innemu – parafii rzymskokatolickiej w Polanicy Zdroju.
I w pralni, i jako tłumaczka... – Jak ja te alby wykrochmaliłam, to same stały za ołtarzem – bez księdza – śmieje się dziś pani Erna. Ale zajęcie, jakiego się wówczas podjęła, było bardzo pracochłonne, zwłaszcza do czasu, gdy miała tylko wirnikową „Franię”, którą później – także dzięki pomocy niemieckich przyjaciół – zastąpił automat.
Pani Erna przez dwadzieścia lat prała szaty liturgiczne, kościelne serwety i obrusy. Z rozbawieniem wspomina stułę jednego z księży, poplamioną smarem, bo jej nie ściągnął, gdy robił coś przy samochodzie.
– Jak były takie „felery”, to byłam dumna i blada, że mi się to udało – dodaje.
Wszystko to zaczęło się od opłakanego stanu kościoła, w jakim zastał go obecny proboszcz, i jego remontu.
– Miałam czas, więc myślę: pójdę pomóc. Sprzątałam w czasie remontu. Ale potem patrzę na te alby – takie „ciemnobiałe”... Co chciała w zamian? Niewiele.
– Mnie chodziło o to, że miałam zajęcie i zadowolenie – mówi.
Pani Erna bardzo dobrze mówi po polsku, z lekkim obcym akcentem. Tak samo, a może i lepiej, posługuje się ojczystym językiem: pisze, czyta, w telewizji ogląda kanały niemieckojęzyczne. Do tej pory utrzymuje kontakty z koleżankami ze szkoły. Śmieje się, że czasami to już nie wie co pisać, ale z grzeczności trzeba. Przyznaje, że liczy też po niemiecku, ale jeśli chodzi o numery w telefonie, to zawsze po polsku – jest prościej.
Jako tłumaczka obsłużyła wiele delegacji niemieckich w Polanicy Zdroju i polanickich gdzieś w Niemczech, również na prośbę księdza proboszcza miejscowej parafii rzymskokatolickiej. Chyba przy każdej była potrzebna. Przyznaje, że w niektórych nawet zjeść nie miała czasu, w innych zdarzyło się jej tłumaczyć z niemieckiego na... niemiecki, a jak się opamiętała, to odruchowo pukała się w głowę, mimo że uroczystość odbywała się w kościele. To tym bardziej wzbudzało sympatię do kobiety, która zawsze była nie Niemką czy Polką (obywatelstwo ma od czasu, gdy wyszła za mąż za Polaka), ewangeliczką, ale dobrym człowiekiem, poukładanym z samym sobą.
Pojednanie trzeba mieć w sobie W tym roku Erna Biegus skończyła 85 lat. Szybko została wdową, syn również odszedł przedwcześnie – mając 43 lata zmarł na leukemię. Ma wnuki, dobry kontakt z synową. Miła, gościnna, z poczuciem humoru, lubiana przez ludzi, o pogodnym usposobieniu. Ceni sobie niezależność, przywykła do samotności, nie należy do żadnego stowarzyszenia, mimo że nie raz ją namawiano.
W ubiegłym roku Rada Miejska Polanicy Zdroju przyznała jej tytuł „Zasłużony dla Miasta Polanicy Zdroju”, za działania na rzecz pojednania polsko-niemieckiego, m.in. na wniosek samego księdza proboszcza miejscowej Parafii Wniebowzięcia NMP. Ale pani Erna przede wszystkim pojednanie ma w sobie – tak po prostu.
– Urodziłam się w Altheide, ale więcej lat żyję w Polanicy – mówi pani Erna.
– Mam tu przyjaciół, spotykamy się, porozmawiamy, nikt nigdy nie robił różnicy. Może czasami ktoś coś myślał, ale ja nie dałam powodu... Nie trzeba stwarzać sobie problemów. Tak jak mój ojciec, nie umiem się kłócić, gniewać – mówi o sobie. Nie mówiąc o tym, żeby rok miała zakończyć z kimś pokłócona, choćby ze znajomą w pracy.
– Mieć taki ciężar na sumieniu? – pyta retorycznie.